Ludzie nie rozpływali się niesamowicie w chmurze jak Clevinger. Nie rozrywali się na krwawe strzępy. Nie tonęli, nie padali rażeniu piorunem, zmiażdżeni przez maszyny ani przysypani lawinami. Nie umierali zastrzeleni podczas napadów, uduszeni przez gwałcicieli, zasztyletowani w spelunkach, zarąbani siekierą przez rodziców lub dzieci czy jeszcze inaczej z dopustu Bożego. Nikt nie dławił się na śmierć. Jak przystało na dżentelmenów, wykrwawiali się na stole operacyjnym albo gaśli bez słowa pod namiotem tlenowym. Nie było tu nic z przewrotnej zabawy , tego a-kuku-jestem, a-kuku-nie-ma-mnie, cieszącej się takim wzięciem poza szpitalem. Nie było powodzi ani głodów.
Dzieci nie dusiły się w kołyskach ani w lodówkach, nie wpadały pod ciężarówki. Nikogo nie katowano na śmierć. Ludzie nie wsadzali głów do piecyków gazowych, nie rzucali się pod pociągi i nie walili się z okien hoteli jak tłumoki, fiut! z przyśpieszeniem szesnastu stóp na sekundę kwadrat, lądując na chodniku z obrzydliwym plaśnięciem i umierając obrzydliwie na oczach wszystkich jak worek lodów truskawkowych z włosami, ociekając krwią, z nienaturalnie wykręconymi różowymi palcami u nóg.
Paragraf 22, Joseph Heller - rozdział 17: Żołnierz w bieli
0 komentarze:
Prześlij komentarz